poniedziałek, 18 maja 2020

„Kalambur w podróży” – wspomina Jan Węglowski!

Był wrzesień 1990 roku. Grupa Holendrów zamieszkujących niewielką miejscowość Die we Francji wymyśliła sobie miesiąc kultury polskiej. I z tej okazji zaprosiła Teatr Kalambur ze spektaklem „A kto z nami trzyma sztamy” na tygodniowy pobyt, którego zwieńczeniem miał być wspomniany spektakl. No to pojechaliśmy. Tyle że tym razem, ze względów językowych, miejsce Haliny Litwiniec zajęła młoda dama, której nazwiska, niestety nie pomnę, władająca biegle językiem Moliera.

Jechaliśmy długo. Nawet bardzo długo, bo autobus nie posiadał WC, a kierowca na każdym postoju dolewał do baku polską ropę, której hektolitry przezornie zabrał ze sobą. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby miał ją tylko w kanistrach, ale ów zapobiegliwy pan trzymał ją w rozmaitych szklanych naczyniach – butelkach po peerelowskiej lemoniadzie, słoikach różnej pojemności, a nawet termoforze.

Na miejscu zostaliśmy serdecznie przywitani nie tylko przez Holendrów, ale i rodowitych Dieczan, a potem rozdzieleni na poszczególne kwatery. Wraz z Edkiem Kaliszem trafiliśmy do małżeństwa: Jean-Claude (2 metry wzrostu) i Cristine (1.95). Na kolację, jak to u porządnych wegetarian bywa, dostaliśmy coś nieokreślonego w smaku i pozbawionego jakichkolwiek przypraw. Ale nie to było najgorsze. Ponieważ umówiliśmy się ze wszystkimi pozostałymi uczestnikami wyprawy, że następnego dnia spotkamy się na próbie o 10:00, w miejscowym kinie, gdzie miał się odbyć nasz występ, zaczęliśmy rozmowę z naszymi gospodarzami na tematy logistyczne.

W zasadzie była to scena, jak z jakiejś filmowej komedii. Bowiem Jean-Claude i Cristine mówili wyłącznie po francusku, natomiast Edek usiłował konwersować w języku angielskim, a ja go wspomagałem swoim niemieckim. Piszę: „swoim niemieckim”, ponieważ moja kochana Córeczka, która od lat mieszka w Berlinie, słysząc język Goethego, jakim się posługuję, powiedziała kiedyś, że niejednokrotnie budzi on zdumienie Niemców. Po prostu nie mają pewności, jaką myśl chciałem im przekazać.

No i zaczęło się to w skrócie tak:
Edek: Jean-Claud…
J-C: Łi?
Edek: Łot tajm ju tumoroł łorking?
J-C: ?!
Edek: Łot tajm…
J-C: (wskazując na wiszący zegar – była chyba dziewiąta wieczór) Neuf soire!
Ja: Nein, nein!
J-C: (patrzy na mnie z niepokojem – miejscowość Die w czasie drugiej wojny światowej należała chyba do tzw. Wolnej Francji)
Ja: Um wifil ur gejst du morgen zur arbajt?
Edek: (zmieniając dla ułatwienia szyk poprzedniej wypowiedzi…) Łorking ju tumoroł… (i tu pokazał na swój zegarek)
J-C: Demain?
Edek i Ja: (zaskoczeni nieznanym słowem)?!?!
Edek: No tużur?
J-C: No. Demain (i pokazał palcem jakby przeskakiwał jakąś przeszkodę)
Edek: (cicho do mnie) Chyba zrozumiał.
Ja: Also… (zacząłem, ale zgromiony wzrokiem Edka wycofałem się z dokończenia wypowiedzi)
Edek: Ju demą łorking?
J-C: Łi.
Ja: (nie wytrzymując) Um wifil ur?
Edek: Łot o klok?
I tu wreszcie Jean-Claud załapał, bo powiedział szybko coś po francusku (wypowiadając znane nam z Kabaretu „Dudek” słowo: „trawaj”) i pokazał na palcach liczbę osiem. Przez chwilę z zadowoleniem wszyscy kiwaliśmy głowami do momentu, kiedy Edek znów spytał:

Edek: Jean-Claude…
J-C: Łi?
Edek: A jur łajf…
J-C: Cristine?
Edek: Łi, Kristine – łot o klok tumoro… demą łorking?
Ja: Trawaj…
Cristine: Mła?
Ja: Łi!
Cristine spojrzała błagalnie na Jean-Claude`a. A on wyjaśnił po francusku, o co ją pytaliśmy. I zaraz potem ona pokazała na palcach osiem i zgięła dziewiąty palec do połowy. Zrozumieliśmy – o 8:30. Znów pokiwaliśmy głowami i nagle, równocześnie powiedzieliśmy po polsku: - Ale my mamy próbę o dziesiątej!

Nie będę powtarzał już całej „rozmowy”, mającej wyjaśnić nasz problem, czy mamy razem z nimi wyjść z domu i błąkać się półtorej godziny po ulicy. Powiem tylko, że w pewnej chwili Cristine wstała, podeszła do lodówki i pokazała gestem, że możemy sobie jutro sami przyrządzić śniadanie z tego wszystkiego, co jest w środku. Podziękowaliśmy po francusku. A Jean-Claude pokazał nam gestem, że możemy spać do 9:30, a potem zamknąć dom i iść. I wtedy ponownie jednocześnie zapytaliśmy po polsku: - Ale co mamy zrobić z kluczem?! No i po raz pierwszy tego wieczoru Jean-Claude stanął na wysokości zadania i kazał nam iść za sobą. Poszliśmy. On wyjął klucz z zamka, wyszedł z domu (a my za nim), zamknął dom i… włożył ten klucz pod wycieraczkę! Naprawdę!

Kiedy znaleźliśmy się wreszcie w przydzielonym nam pokoju, zamknęliśmy drzwi na klucz, każdy wyjął ze swojej torby konserwę tyrolską i zjedliśmy ją przy pomocy scyzoryków.
* * * 
Kolejne dni następowały po sobie bez większych zakłóceń. Spotykaliśmy się o dziesiątej na tarasie kina i coś tam niby próbowaliśmy, ale przede wszystkim gadaliśmy i objadali tym wszystkim, co gościnni mieszkańcy Die przynosili nam z domów. Głównie było to czerwone wino, różne rodzaje salami lub kiełbas typu chorizo, białe pieczywo, miejscowe sery i winogrona.

Po trzech dniach wszyscy się sobie przyznaliśmy, że mamy zgagę, ale mimo to, nadal żywiliśmy się po francusku. Miało to tę dobrą stronę, że wieczorem, przy wegetariańskiej kolacji, mogliśmy jedynie skubać serwowane potrawy, pokazując gestami na własne brzuszki, że jesteśmy najedzeni.

Spektakl poszedł znakomicie. Pełna sala doskonale się bawiła, podśpiewywała „usia-sia”. A kiedy jeszcze mer i jego małżonka zostali zaproszeni do tańca – na koniec był „standing ovation”. Następnego dnia wyjeżdżaliśmy i na drogę dostaliśmy wielki worek czekolady w kawałkach.

Ale kiedy tylko zatrzymaliśmy się na pierwszej niemieckiej stacji benzynowej za francuską granicą, wszyscy, jak jeden mąż, zamówiliśmy schabowego z ziemniakami i zasmażaną kapustą oraz po wielkim kuflu piwa. I wszystkim nam zgaga minęła, jak ręką odjął. 



„A kto z nami trzyma sztamy”, czyli piosenki lwowskiej ulicy (ostatnia wersja obsadowa) od lewej: (stoją) Anna Bajer, Jolanta Chełmicka, (siedzą) Edward Kalisz, Tomasz Kwietko-Bębnowski, Jan Węglowski.
fot. archiwum Teatru