środa, 30 września 2020

Kalambur w podróży… Turnee po NRD – wspomina Jan Węglowski!

Wczesną wiosną roku 1976 z racji zdobycia pierwszej nagrody na FAMIE `75 za spektakl „Rozruch”, zorganizowano nam trasę koncertową po byłym NRD. A konkretnie po budowach realizowanych w tym – wówczas jakżeby inaczej – bratnim kraju przez polskie firmy.

Trasa, której dokładnego przebiegu nie pamiętam (a dlaczego, powiem później), była tak ułożona, że jeśli jednego dnia graliśmy np. w Gerze (południe NRD), to następnego dnia jechaliśmy do Rostoku (północ), by nazajutrz wrócić do Cottbus (wschód).
Zatem te 10 dni wyglądały bardzo podobnie: rano pobudka, wyjazd autokarem. Po drodze zakupy w jakimś – najczęściej wiejskim – sklepiku. Śniadanie w czasie jazdy. Dotarcie do miejsca przeznaczenia. Zakwaterowanie w hotelu robotniczym. Próba. Spektakl a po spektaklu… 
…szczęśliwy kierownik budowy, który wreszcie miał możliwość skorzystania z przyznanych mu kosztów reprezentacyjnych zapraszał nas na „symboliczną lampkę wina”. To znaczy, że stoły pełne były żarcia oraz trunków wszelakich. Dlatego, kiedy do dziś ktoś mi proponuje tę symboliczną lampkę, to natychmiast mam kaca. Trudno więc mi się dziwić, że nie pamiętam wielu szczegółów.

No i pewnego pięknego, choć zimnego poranka, udaliśmy się w drogę do Wilhelm-Pieck-Stadt (czyli dzisiejszego Guben). Po drodze weszliśmy do sklepiku. Ponieważ wówczas enerdowskie spożywczaki były zdecydowanie lepiej zaopatrzone od naszych, troszkę mi zajęło czasu wybranie kuszących wiktuałów.
Będąc już przy kasie, z dziesięcioma wschodnimi markami zobaczyłem, że nasz autokar właśnie rusza z parkingu. Pani kasjerka spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale ja czystą niemczyzną powiedziałem – Macht nichts! Es ist nur ein Witz! – i zaśmiałem się nieszczerze.
I zaraz potem wybiegłem ze sklepu, aby dostrzec znikające za zakrętem tylne reflektory autobusu. Totalnie zdurniałem, a w chwilę potem się przeraziłem, bo przy sobie miałem kilka marek reszty, a na sobie tylko koszulę. Reszta bagażu – odzienie i dokumenty – leżały w pojeździe. Na dodatek nie miałem zielonego pojęcia gdzie dokładnie w tym wilhelmpiksztacie gramy!

No i proszę sobie wyobrazić, że panie sprzedawczynie wytłumaczyły znajomemu klientowi co się stało i ten pan, swoim Trabantem ruszył w pościg za autokarem. Ale tylko do najbliższej wioski, gdzie mieszkał. Zaraz jednak potem zatrzymał wojskową Wołgę i poprosił żołnierza, aby dowiózł mnie do Guben. A kiedy ten szeregowy się wahał, to ten pan od Trabanta powiedział coś, czego wprawdzie nie zrozumiałem, ale dużo w tej wypowiedzi było słów polnisz-dedeer frojndszaft, dumme Pole i na koniec befel.

Po godzinie pościgu zauważyłem jadący z przeciwka nasz autokar. Chwyciłem więc żołnierza za rękę i krzycząc: to ten autobus, to ten autobus i poszliśmy na czołówkę. Ale na szczęście oba pojazdy w porę wyhamowały. Z autokaru wybiegły dwie koleżanki – przyznam się, że nie pamiętam które – i jak jakiemuś partyjnemu kacykowi wręczyły bukiecik kwiatów na przywitanie-przeprosiny. I ja wtedy powiedziałem. Że są ch…e – za co je teraz gorąco przepraszam.

O tym w jaki sposób reszta załogi zorientowała się, że mnie nie ma, niech napisze ktoś z uczestników jazdy. Ja tylko pamiętam, że na pożegnanie, nieco oszołomiony, podziękowałem kierowcy wojskowej Wołgi starożytnym rzymskim pozdrowieniem, które określane jest przez współczesnych nazioli formą zamawiania pięciu piw. Ale widocznie w emocjach przypomniały mi się wszystkie filmy wojenne z kapitanem Klossem na czele.

Pointa:

W kilkanaście lat później, w pewnym towarzystwie, opowiedziałem o tej przygodzie i wówczas jeden z uczestników spotkania powiedział sakramentalne: to jeszcze nic. Ja w lipcu, w połowie lat 80-tych pojechałem na wycieczkę do Rumunii, a konkretnie na tamtejszą riwierę.

Podróżowaliśmy autokarem marki „Jelcz” oczywiście bez klimatyzacji. Upał był upiorny, tak więc pasażerowie siedzieli na rozgrzanych do czerwoności, pokrytych laminatem siedzeniach praktycznie w samej bieliźnie.
No i podczas postoju na jakimś leśnym parkingu, kiedy to „panie na prawo, panowie na lewo”, moje oddalenie nieco się przeciągnęło, to po powrocie zostałem tylko kupkę rodzimych śmieci i nic więcej. A ja miałem na sobie jedynie kąpielówki i japonki. 

I jak to się skończyło - pytaliśmy wszyscy jednym głosem? Dowlokłem się do najbliższej wioski, rękoma wyjaśniłem miejscowym co się stało i oni wezwali pomoc. I przyjechała taka nyska z Securitate, która dostawiła mnie dość szybko do Konstancy, ale nie do mego hotelu, tylko do miejscowego aresztu. Powiem wam tylko tyle, że to były najbardziej bolesne wakacje mego życia.



wtorek, 15 września 2020

Kalambur w podróży…

Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska: - Musiał być 75. rok. Jechaliśmy na Festiwal do Nancy pomarańczowym garbusem Litwińca: Boguś, Anka Matysiak i ja. Czwarty chyba był Janusz Płoński z redakcji ITD. Byliśmy załadowani po szyje, bo wieźliśmy wikt na całą wyprawę. Boguś złapał koło zaraz za granicą NRD i byłoby z tym nieco kłopotu, gdyby nie Anki dobra znajomość niemieckiego, z niebagatelnym dodatkiem jej wdzięku. Pierwszy nocleg mieliśmy załatwiony też przez Ankę, która znała w Berlinie pewnego fotografa. Podjechaliśmy do pracowni fotograficznej, właśnie wyremontowanej. Jeszcze stały drabiny, a z mebli był tam tylko jeden duży tapczan i lampy na statywach, tzw. „parasolki”.
Fotografa na miejscu nie było, ale za to była znajoma jego znajomego – Polka Marysia Latałło, wdowa po znanym filmowcu i parę osób, jej znajomych. Na początku nie więcej niż pięć, czy sześć, a potem jakoś dobiło do kilkunastu. Każdy wyjął buteleczkę i zrobiło się bardzo przyjemnie. W pracowni był adapter, dobre zachodnie płyty i lodówka, w której znajdowało się kilka, a może nawet kilkanaście puszek zielonego groszku, skrzyneczka piwa i nic więcej. Boguś od razu wymieszał gatunki i wypił tej mieszanki zbyt wiele, więc – jak to miał w takich sytuacjach w zwyczaju – opuścił towarzystwo i powędrował przed siebie w miasto. W kieszeni miał kluczyki do auta, gdzie została wałówka idealna do okoliczności, więc pozostał nam do konsumpcji jedynie groszek.

Zabawa rozkręciła się na dobre, nie będę opisywać szczegółów, choć je zapamiętałam. Trochę śpiewaliśmy, trochę tańczyliśmy, udawaliśmy sesje zdjęciowe, w każdym razie zrobiło się bardzo gorąco, musieliśmy się porozbierać. Zasypiałam zmęczona, zagrzebana w stertę ubrań, raczej nietrzeźwa i zmartwiona, bo przewidywałam okropnego kaca. I rzeczywiście się nie myliłam. Już o poranku zwlekłam się z legowiska, spojrzałam dookoła i… oniemiałam. Ściany były całe w zielonych kropkach, nierównomiernie rozpylonych, raczej gęsto niż rzadko. Może nawet niebrzydki był to kolor, chociaż przez właściciela z pewnością niezamierzony i zapach wydzielał się z tych kropek nietęgi. Sprzątaliśmy i myliśmy pracownię przez kilka godzin, zapewne z niezbyt dobrym skutkiem. Boguś wrócił wyspany, bo przytomnie dotarł do jakiegoś hoteliku. Udaliśmy się w dalszą drogę. Resztki puszek i różne nieciekawe odpadki zapakowaliśmy do wielkiej plastikowej torby. Gdy już ruszaliśmy, obejrzałam się za siebie i zobaczyłam tę torbę opartą o ścianę budynku, a na niej napis: „Trzeźwość trwałym obyczajem młodzieży”.
Fajne? Ot, taka scenka.


Kalambur w podróży – wyjazd na X Festival Mondial du Théâtre Nancy, Francja, 1975 r.
Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska – publicystka, krytyczka teatralna. W latach 1981-1990 kierowniczka literacka Teatru Kalambur. Współorganizatorka Międzynarodowych Festiwali Teatru Otwartego we Wrocławiu.
Międzynarodowe Festiwale Teatru Otwartego powołane zostały z inicjatywy Bogusława Litwińca, a organizowane były przez Teatr Kalambur i armię ochotników (1967-1993).
fot. archiwum Teatru