Witajcie moi kochani!
Jestem przekonany, że nie muszę się Wam przedstawiać, ponieważ moje nazwisko jest szeroko znane wśród licznej rzeszy miłośników opery. Młodym słuchaczom przypomnę jednak, że jestem tenorem. Oczywiście tenorem bohaterskim.
Cieszę się, że dzisiejszym spotkaniem z Wami, kochani melomani, mogę rozpocząć cykl wspomnień z mojej bogatej kariery śpiewaczej. Dzisiaj chciałbym przypomnieć ciężkie czasy reżimu komunistycznego i związane z nimi anegdotki.
Ot, chociażby rok 1971.
Gdzieś tak z początkiem marca miałem śpiewać partię Don Hidalgo w „Medalionach” Gasconiego w Staatsoper w Dreźnie. Nasi niemieccy gospodarze z charakterystyczną dla siebie gościnnością przyjęli nas niezwykle gorąco wyśmienitą zimną lemoniadą już w holu budynku opery.
Wchodzimy więc wraz z Czesiem Turno dalej i kogo widzimy? Naszego dobrego znajomego bas-barytona Helmuta Kuppke, który miał w tym przedstawieniu kreować tytułową rolę. A co robi Helmut? Otwiera szeroko ramiona i z daleka woła, po polsku – jego piąta żona była Polką – Och, co ja wicę, stazi psyjaciele!
Niestety nie dotarł do nas, gdyż nagle podeszło do niego kilku mężczyzn z obsługi technicznej i wyprowadziło go na zewnątrz. Helmuta, niestety, już nigdy potem nie spotkałem. Musieliśmy zatem szybko robić zastępstwo, ale i tak był to wielki sukces.
* * *
Niezapomniane wrażenie wywarł na mnie pobyt w Rumunii, w lecie 1976 roku. Byłem wówczas z zespołem Teatru Narodowego z Gorzowa Mazowieckiego. Graliśmy „Porcję” Abramovicia. Ja tam śpiewałem Pazia. Cudowna rola, wymarzona dla każdego tenora. Tam jest taki kawałek (krótki idiotyczny zaśpiew) … No, mniejsza z tym …
Zjeździliśmy prawie całą Rumunię w towarzystwie wprawdzie amatorskiego, ale na całkiem niezłym poziomie chóru pod nazwą: „Securitate”. Gospodarze byli tak gościnni, że było to czasami aż krępujące. Proszę sobie wyobrazić, że każdym z nas opiekowało się po dwóch członków tego chóru.
Ostatniego wieczoru, po entuzjastycznie przyjętym spektaklu w szóstkę: ja, Stasiu Rezucki i czterech chórzystów, udaliśmy się na pożegnalny spacer. Stasiu, upojony sukcesem, letnim wieczorem, w pewnej chwili obejrzał się za jakąś urodziwą bukaresztenką i zawołał: o, świrguli, ciuli, dupa Szausesku”!
Wówczas jeden z naszych opiekunów tak niezręcznie machnął ręką, w której trzymał nieodłączną ołowianą rurkę, że wybił Stasiowi prawie wszystkie zęby. Ale bardzo się tym przejął i niezwykle gorąco przeprosił go tę swoją niezgrabność. Wszystko zresztą – jak to zazwyczaj bywa wśród przyjaciół – poszło w niepamięć, zwłaszcza, że Stasiu po tym uderzeniu upadł na ziemię bez pamięci.
* * *
Albo niezwykły, pełen barw, dźwięków i egzotycznych zapachów pobyt w Hawanie jesienią 1980 roku. Śpiewaliśmy, pamiętam, „Króla Artura” Hammersmitha w języku hiszpańskim. Spektakl trwa, publiczność jest jak w transie a tu pod koniec trzeciego aktu kreujący główną rolę, świetny baryton mongolski – Uban Zator, śpiewa: „Wracam do Anglii, kto jedzie ze mną?” I proszę sobie wyobrazić, że prawie cala sala oszalała i zaczęła się pchać na scenę.
Cóż za temperament i umiłowanie muzyki u tych ludzi! Spektakl wprawdzie przerwano, żeby wojskowymi ciężarówkami wywieźć publiczność na prowincję, ale za to obecny na widowni pierwszy zastępca komisarza do spraw sportu – Juan Ramirez Mastro wręczył w dowód wdzięczności każdemu śpiewakowi po cygarze.
* * *
Nie zawsze jednak było tak uroczo. Pamiętam pobyt w Czechosłowacji we wrześniu 1968 roku. W Teatrze Wielkim w Pardubicach graliśmy „Sprzedaną narzeczoną” Dworzaka. Ja tam śpiewałem partię Toski, bo akurat Heniu Toska w tym czasie śpiewał w Sali Kongresowej dla innej partii. Byłem trochę zdenerwowany, bo to nowy teatr, nie wiadomo jaka akustyka i tak dalej.
Jest jakieś dziesięć minut do rozpoczęcia przedstawienia, na sali przedstawiciele nowych władz, wysocy oficerowie kilku armii europejskich, no elita, a tu w kranie ani kropli wody a ja muszę przed każdym spektaklem przepłukać gardło. Dzwonię więc na garderobianego. Przychodzi takim ponury typ, ale ja do nie grzecznie, po polsku proszę aby przynieść mi wody, ale ciepłej i bez gazu.
I proszę sobie wyobrazić, że ten gbur przyniósł mi butelkę wody gazowanej wprost z lodówki! Po prostu zemścił się za to, że czołową partię w ich operze narodowej śpiewa cudzoziemiec! Ale i tak spektakl przeszedł wszelkie oczekiwania a wojskowa orkiestra przeszła wszelkie granice swoich możliwości. Potem były kwiaty, ostra machorka i taka męska wódka.
* * *
Cóż, takie były czasy. Każdy walczył jak mógł. My, śpiewacy protestowaliśmy śpiewając. Ja też niejednokrotnie narażałem się, aby dać wyraz prawdzie. Ot, chociażby w Sofii na początku 1982 roku. Przed spektaklem „Car Rusłan” Żelewa była część oficjalna zorganizowana w imię solidarności z polskim narodem.
Na widowni mnóstwo oficjeli, członków partii – sama śmietanka. Na zakończenie przemówienia mówca – zastępca członka biura politycznego wznosi okrzyk: „Za komunatatata!” I cała sala powtarza. A ja nic – tylko ruszam ustami! Stojący obok mnie znany albański kontralt – Cwirgi Aziriu, tylko na mnie popatrzył znacząco i lekko się uśmiechnął.
* * *
Kochani słuchacze, pora kończyć, ponieważ teraz mniej śpiewam, widocznie jest mniejsze zapotrzebowanie na tenorów bohaterskich, dlatego zacząłem pisać pamiętniki i zamierzam przekwalifikować się na barytona romantycznego, by w tej tonacji powalczyć jeszcze trochę o wolną ojczyznę. Zatem jeszcze do usłyszenia!
Na zdjęciu Jan Węglowsk! Wrocławianin, Kalamburowiec, aktor, muzyk, autor tekstów, satyryk i czechofil.
Autor zdjęć: Cezary Chrzanowski / Teatr Kalambur